Ostatnie tygodnie w moim życiu były pełne przemyśleń, niezdecydowania, chaosu i rozczarowania. Gdyby ktoś mi się przyjrzał z boku pewnie podejrzewałby depresję, albo chociaż jesienną chandrę połączoną z lenistwem na maxa. Ostatnio nie robiłam zbyt wiele, ani w domu, ani poza nim. Moją głowę zaprzątały myśli, które za wszelką cenę próbowałam odpędzić. Efekty tego odpędzania były bardzo słabe, wręcz pogłębiały tylko moje poczucie, że stoję w miejscu i moje wysiłki nie prowadzą mnie do założonego celu. Zdążyłam przewartościować moje założenia i postanowienia. Uznałam, że muszę zmienić strategię, bo ta obecna jest niedostosowana do mojego sposobu bycia. W efekcie w ogóle nie mogę skupić się na obecnych zadaniach i choć nie wymagają one wielkiego wysiłku to strasznie mnie męczą.
No dobrze, ale o co chodzi?
W zeszłym roku uznałam, że powinnam odpuścić sobie studia magisterskie. Miałam wtedy dwa powody: już we wrześniu wiedziałam, że potrzebuje przerwy i miałam ochotę pójść do pracy. Byłam wtedy w dużo lepszej sytuacji niż dzisiaj. Dostawałam stypendium socjalne, wybrałam specjalizację z GIS, która przydaje się w wielu branżach i naprawdę nie musiałam iść do pracy, bo mieszkałam z rodzicami. Miałam po prostu taką potrzebę odpoczynku od uniwersytetu przez rok, a że nie posłuchałam sama siebie i zaraz po obronie złożyłam papiery na II stopień, to już w listopadzie zaprzestałam po prostu chodzić na zajęcia. To była świadoma decyzja, której nie żałuje, choć pewnie byłoby mi wtedy łatwiej wytrzymać na uczelni, zaliczyć jakoś ten semestr i dalej studiować.
W tym roku w związku z tym, że długo nie mogłam znaleźć pracy stwierdziłam, że zacznę tą magisterkę jeszcze raz. Na początku byłam bardzo entuzjastycznie nastawiona, choć zdecydowanie nie chodziło mi o to czego się nauczę na studiach, a raczej o umożliwienie sobie aplikowania na stanowiska, gdzie wymagają mgr przed nazwiskiem. No, bo przecież w takim urzędzie trzeba mieć magistra, nie ważne z czego, byleby był. Gdzieś po drodze znalazłam pracę w biurze podróży i okazało się, że nie nadaje się do siedzenia na tyłku i klepania w klawiaturę przez kilka godzin dziennie. Praca w biurze wykończyła mnie fizycznie. Kiedy wracałam do domu nie byłam w stanie zrobić nic, a po jakimś czasie zaczął się objawiać mój problem neurologiczny. W pewnym momencie spanikowałam i zrezygnowałam z pracy. Przez jakiś czas bałam się, że nie wstanę rano na wycieczkę, bo głównie o to chodzi, że rano nie byłam w stanie funkcjonować tak do 9.00. Dlatego też nie szukałam zleceń pilockich i skupiłam się na studiowaniu...
Od początku w tym roku akademickim jest coś nie tak. Specjalizacja ruszyła dopiero w listopadzie i to nie pełna, bo pierwsze zajęcia z marketingu były pod koniec listopada. Przy czym informacja o tym, że nie ma prowadzącego do nas nie docierała. Zajęcia, które w zeszłym roku były nawet znośne, w tym są nie do przejścia dla mnie, nudne, bez pomysłu i nie wnoszące nic nowego. Tym razem wybrałam specjalizację z zarządzania turystyką i czuję się jakbym cofała się w rozwoju, bo wszystko to było na I stopniu. Dobór przedmiotów na tych studiach mnie rozczarowuje i zniechęca. Wszystko dlatego, że II stopień jest pomyślany tak, że nawet jak ktoś studiował wcześniej np. medycynę to teraz może zrobić sobie mgr z turystyki i trzeba mu to wszystko wyłożyć od podstaw, więc my absolwenci turystyki musimy zapomnieć o czym się wcześniej uczyliśmy i męczyć przez dwa semestry (na kilku przedmiotach) to co już kiedyś przerobiliśmy w 30 godzin na jednym przedmiocie. Nie miałabym nic przeciwko poszerzeniu naszej wiedzy na temat turystyki, ale litości(!) po co nam to co już przerobiliśmy? Akurat w tegorocznej grupie większość z nas już jakieś studia z turystyki zrobiła i naprawdę ciężko nam wysiedzieć na zajęciach, szczególnie gdy ktoś z prowadzących używa starej prezentacji, którą już gdzieś widzieliśmy. I naprawdę ja nie mam pretensji do prowadzących. Taki jest program i tyle. W zeszłym roku trafiło się dużo ludzi po innych kierunkach niż turystyka i trzeba było im wszystko wyjaśnić, ale ludzie! Od tego są podręczniki akademickie, żeby oni sobie te różnice ogarnęli, a my powinniśmy iść dalej. Co mi po tym magistrze, jeśli umiejętności i wiedzę będę miała na poziomie licencjatu? Zupełnie tego nie rozumiem i nie widzę sensu robienia tego tylko dla papierka.
Tak! Całkowicie przeszła mi potrzeba bycia magistrem. Jeśli kiedyś będę chciała studiować, to pójdę na II stopień, ale na pewno nie na turystykę. W obecnym kształcie studia magisterskie to kpina. Najciekawsze przedmioty są na licencjacie, potem już leci się powtórki i gdyby jeszcze można było skupić się na pisaniu pracy to by było spoko, ale kiedy w pewnym momencie nazbiera się "prac domowych", prezentacji, referatów (do których robi się prezentację) i jeszcze raz prezentacji to już się odechciewa. Jedyne co wynosi się z takich studiów to perfekcyjna obsługa PowerPointa i maskowanie wiadomości z Wikipedii pod profesjonalną bibliografią. Zresztą niewielu tej bibliografii wymaga, bo tematy są bzdurne, na poziomie prezentacji na "szóstkę" w gimnazjum. I wierzcie mi to nie tak, że męczy mnie ilość tego wszystkiego, raczej męczy mnie jakość. Gdyby naprawdę od nas wymagali, gdybyśmy musieli wyciskać siódme poty w czytelniach i czytać, uczyć się na kolosy, pisać prawdziwe referaty z porządną bibliografią, przygotowywać się na następne zajęcia, odkrywać nowe rzeczy, wykazywać się czymś więcej niż sprytem, to byłoby mi łatwiej. Nie miałabym czasu na głupie myśli i nie zrezygnowałabym ze studiów.
Kiedy byłam na licencjacie miałam satysfakcję z tych studiów i mogę każdemu polecić Krajoznawstwo i Turystykę Kulturową. Mimo, że ja miałam trochę inny program niż mają teraz to uważam, że są to studia wartościowe, które dobrze przygotują do pracy w turystyce. Drugi stopień polecam tylko tym, co studiowali wszystko inne niż turystyka. Dziwi mnie to bardzo, bo przecież to są ci sami prowadzący, a dwa zupełnie inne wrażenia. Myślę, że na to wszystko składa się wiele czynników. Przede wszystkim odgórne wymogi, które poziom nauczania na studiach wyższych równają w dół. Szczególnie kierunki humanistyczne są traktowane po macoszemu, a poważne specjalizacje przerabiane na kursy zawodowe. Po drugie oszczędności. Jeżeli specjalizacje nie ruszają, bo brakuje prowadzących, uczelnia nie może znaleźć chętnego do prowadzenia zajęć, bo oferuje mu jakieś marne grosze na zleceniu to jak niby ma być dobrze?
Teraz czeka mnie sporo pracy. Muszę uporządkować swoje życie i zacząć normalnie funkcjonować jak dorosły człowiek. Jeśli to oznacza, że będę musiała pracować na przysłowiowej kasie to jestem na to gotowa. Najważniejsze jest to, że w chwili podjęcia decyzji poczułam się sto razy lepiej i przestała mnie boleć głowa. Na razie wciąż czuję się chora, bo znów wywróciłam moje życie do góry nogami. A może dopiero teraz postawiłam je na nogach? Zobaczymy. Trzymajcie kciuki!
Trzymam kciuki za to, zeby sie poukladalo. Ja jako podwojny filolog pracuje oczywiscie zgodnie ze swoim wyksztalceniem jako ... tester oprogramowania 😁
OdpowiedzUsuń